Tenuta lata nazbyt krótko trwa
I w maju ścina czułe pąki szron.
To zbytni żar nam oko niebios śle,
Piękniejsza jesteś, stalsza niźli on.
To szara mgła zasnuje złoty krąg
I piękno już mniej piękne zdaje się
Przez ślepy traf, lub przyrodzenia ciąg.
A twoje lato nie straci swych kras
Ani mu groźna najsurowsza z zim,
Ni w mroku śmierci pogrąży cię czas,
Bom w nieśmiertelny ujął ciebie rym.
Pokąd tchu ludziom, pokąd w oku skry,
Potąd trwa wiersz ten, a w wierszu tym ty.*
W klasie zapadła chwilowa cisza. Cassie usiadła na swoim krześle i odłożyła podręcznik na, trochę już zniszczoną, ławkę. Niezbyt przepadała za szkołą, uwielbiała jednak lekcje języka angielskiego zwłaszcza, gdy czytali na nich wiersze sławnych pisarzy jak, na przykład William'a Shakespeare'a lub omawiali piękne średniowieczne dzieła takie jak "Tristan i Izolda".
- Dziękuję Cassandro - powiedziała panna Welsey, która wcześniej wytypowała Cassie do przeczytania wiersza. - Kto zechciałby teraz pokrótce omówić budowę tego dzieła?
W liceum wyrobiła sobie już opinię niegrzechnej i chamskiej, i nie chciała tego zepsuć. Czekała więc na zbawczy dzwonek. Nie miała najmniejszej ochoty dłużej wysłuchiwać błędów zgłaszających się uczniów. Podparła ręką policzek, wcześniej zakładając kosmyk włosów za lewe ucho i spojrzała na granatowy zegarek wiszący na kremowej ścianie tuż nad tablicą.
Jeszcze piętnaście minut, pomyślała.
Nagle z głośników, umieszczonych w rogu każdej sali lekcyjnej w tej szkole, wydobył się niski głos dyrektora Sprousa:
- Cassandra Darlin proszona jest o natychmiastowe stawienie się do gabinetu dyrektora, dziękuję.
Cass zerknęła na nauczycielkę, która patrzyła na nią karzącym wzrokiem, jednak się tym nie przejęła. Dobrze wiedziała, czego może się spodziewać. Zaraz zostanie wydalona z siódmej szkoły, zamieszka z mamą w Londynie, a tata zostanie tutaj, bo ma dobrą pracę i nie chce tego niszczyć.
Zebrała książki z ławki i włożyła do czarnej, skórzanej torby. Zmierzała ku drzwiom klasy nie patrząc na nikogo. Tylko tego jeszcze by jej brakowało, ciekawskich spojrzeń licealistów chcących wszystko wiedzieć. Wyszła na biały korytarz przyozdobiony jedynie czerwonymi szafkami, lekko trzaskając drzwiami sali 56. Gabinet dyrektora mieścił się na parterze. Musiała zejść cztery piętra w dół. Powoli ruszyła w kierunku schodów. Nie bała się usiąść na krześle naprzeciw pana Sprous'a. Dość często tam bywała i znała dokładnie całe pomieszczenie.
Będąc już na drugim piętrze postanowiła zostawić torbę w szafce, nie było potrzeby, żeby nieść ją do dyrektora.
Mijając korytarze myślała o wszystkim co ją do tej pory spotkało, cały ból spowodowany licznymi bójkami i niechęć do życia. Już nie raz myślała, aby je sobie odebrać. Nie miała jednak na to dość odwagi. Nie obchodziło ją nic, a szczególnie uczucia innych. Zbyt wiele razy zawiodła się na swoich bliskich.
Stanęła przed drzwiami gabinetu. Nie pukając weszła do środka. Jack, bo tak miał na imię dyrektor, spojrzał na nią spod stosu porozrzucanych papierów.
Pewnie to moje dokumenty, przeszło jej przez myśl.
Podeszła bliżej biurka i usiadła na szarym, trochę wytartym fotelu, naprzeciw dyrektora. Mierzyła go uważnym wzrokiem, nie była na sto procent pewna, że wie o jej wypadzie do klubu. Odchrząknęła lekko, żeby dać mu do zrozumienia, że może mówić.
- Dzień dobry, Cassandro, jak miło cię znów widzieć... - zrobił chwilę przerwy - szkoda tylko, że w takich nieprzyjemnych okolicznościach...
- Możesz przejść do rzeczy? - wtrąciła się w jego krótki monolog.
- No dobrze. Wiem, co się stało zeszłej nocy Cassie i myślę, że jesteś świadoma do czego to prowadzi... Rozumiem, że jesteś trochę inna od reszty... - słuchała go jednym uchem. Nie lubiła takiego bezsensownego gadania, wolała żeby od razu przeszedł do setna sprawy. Jeszcze bardziej działał jej na nerwy, nad którymi nie umiała ostatnio zapanować, dobór słów Jack'a.
- Inna?! Chyba cię już do końca pojebało - czuła złość, że tak ją nazwał, nie miał prawa.
- Masz problemy, o których nikomu nie mówisz, próbujesz je rozwiązywać przemocą i różnymi wybrykami, ale dobrze wiesz, że to nic nie da... Dlaczego nie chcesz pozwolić sobie pomóc?
- Pomóc, niby jak?
- Możesz się zapisać na jakąś terapię czy coś... - odpowiedział ze słyszalnym powątpiewaniem w głosie.
- Nie pójdę na żadną terapię - próbowała się uspokoić, ale na marne.
- Dobrze - zamyślił się chwilę. - Już niedługo kończysz osiemnaście lat, będziesz dorosła. Rozumiem, że chcesz pokazać, że już nie jesteś dzieckiem, ale to co robisz sprawia zupełnie inne wrażenie.
- Powiedz już, że mnie wyrzucasz i pozwól iść w końcu do domu - nie wytrzymywała, emocje wzięły górę nad zdrowym myśleniem. Niby taka błaha sprawa, ale i tak z ledwością nad sobą panowała.
- Nie chcę tego, jesteś inteligentną dziewczyną. Niszczysz sama siebie, masz ogromny talent, którego nie chcesz wykorzystać. Rozmawiałem z twoją mamą, nie była zaskoczona twoim wybrykiem, mówiła, że przeprowadzicie się do Angli. Chcesz tego? Chcesz zostawić swoich przyjaciół i rodzinę?
- Odwal się od mojego życia! Robię to co uważam za stosowne i nic ci do tego!
Złość rozsadzała ją od środka. Czuła dziwne mrowienie w koniuszkach palców, a wzrok stał się nadzwyczaj uważny. Mogła dostrzec każdą drobinkę kurzu mieszczącą się na i tak nadzwyczaj schludnym biurku dyrektora. Szum wiatru wpadający przez uchylone okno, prawie niesłyszalny dla ludzkiego ucha, był dla niej głośny niczym huragan. Każdy zmysł był w tej chwili doskonały.
Nie skupiała się jednak na tym, bo całą jej uwagę pochłonęła chęć uderzenia dyrektora. Widziała jak jego źrenice się rozszerzają, jakby się czegoś lub kogoś bał... Bał się jej, niczego nie świadomej Cassie. Zmieniała się, stawała się kimś innym, kimś o kim nigdy nie miała pojęcia, kimś dobrze ukrytym przez jej Anioła Stróża. Nie panowała nad tym. Jej oczy stawały się czarne jak smoła, a usta bezwładnie ścisnęła w wąską linię. Ułożone w pięści dłonie zaczynały powoli świecić białym blaskiem.
- Cassandro, uspokój się - mimo usilnych starań Sprous'a w jego głosie słychać było obawę. - Panuj nad sobą - nie był pewien czy w ogóle powinien się odzywać. - Co ci się dzieje? - ostatnie zdanie prawie krzyknął.
Cassie wstała z krzesła i czym prędzej wyszła z gabinetu dyrektora. Oparła się plecami o ścianę i spojrzała na ręce. Nadal świeciły, jednak teraz blask rozciągał się aż do nadgarstków. Powoli i z lekką obawą rozprostowała palce, a nad jej iskrzącymi dłońmi uformowały się dwie białe kule. Poruszyła delikatnie prawą dłonią, a kula posunęła się razem z nią.
Wzięła głęboki oddech i obserwowała to dziwne zjawisko. Nie była pewna czy to nie jest przypadkiem sen lub wymysł jej chorej wyobraźni. Czuła się jak w jakimś filmie sience fiction, gdzie zamiast Angeliny Jolie odgrywającej główną rolę jest ona. Ruszyła w stronę damskiej toalety, dokładnie obserwując kule. Od razu skierowała się w stronę umywalek i luster. Obserwowała swoje odbicie. Pierwsze co najbardziej rzuciło jej się w oczy były niemożliwie powiększone źrenice, zasłaniały niemalże cała błękitną tęczówkę. Skóra na twarzy jak i innych częściach ciała była nienaturalnie blada. Przez chwilę była pewna, że to nie jest ona.
- Cassandro, uspokój się - mimo usilnych starań Sprous'a w jego głosie słychać było obawę. - Panuj nad sobą - nie był pewien czy w ogóle powinien się odzywać. - Co ci się dzieje? - ostatnie zdanie prawie krzyknął.
Cassie wstała z krzesła i czym prędzej wyszła z gabinetu dyrektora. Oparła się plecami o ścianę i spojrzała na ręce. Nadal świeciły, jednak teraz blask rozciągał się aż do nadgarstków. Powoli i z lekką obawą rozprostowała palce, a nad jej iskrzącymi dłońmi uformowały się dwie białe kule. Poruszyła delikatnie prawą dłonią, a kula posunęła się razem z nią.
Wzięła głęboki oddech i obserwowała to dziwne zjawisko. Nie była pewna czy to nie jest przypadkiem sen lub wymysł jej chorej wyobraźni. Czuła się jak w jakimś filmie sience fiction, gdzie zamiast Angeliny Jolie odgrywającej główną rolę jest ona. Ruszyła w stronę damskiej toalety, dokładnie obserwując kule. Od razu skierowała się w stronę umywalek i luster. Obserwowała swoje odbicie. Pierwsze co najbardziej rzuciło jej się w oczy były niemożliwie powiększone źrenice, zasłaniały niemalże cała błękitną tęczówkę. Skóra na twarzy jak i innych częściach ciała była nienaturalnie blada. Przez chwilę była pewna, że to nie jest ona.
Ponownie spojrzała na świecące ręce. Nie miała bladego pojęcia jak sprawić by znów była normalna. Powoli zaciskała ręce w pięści i znów rozprostowywała. Jednak to wcale nie pomagało. Postanowiła się uspokoić. Wyłączyła wszystkie myśli, wzięła głęboki oddech i wolno wypuściła powietrze z płuc. Co chwila sprawdzała czy, aby choć trochę to pomogło. Po dwudziestu minutach blasku w dłoniach już nie było, a oczy i skóra wróciły do naturalnej postaci...
Muszę się nauczyć robić to szybciej, powiedziała w duchu. Coś podpowiadało jej, że ten dziwny incydent jeszcze się powtórzy.
...
Przejrzał się w lustrze. Jak zazwyczaj ubrany był w czarną koszulkę i tego samego koloru spodnie. Od przybycia na Ziemię zapisał się już do liceum, mimo, iż uważał to za stratę czasu. Nie lubił przebywać wśród ludzi, tym bardziej ciekawskich. Był od nich wszystkich starszy, wiedział rzeczy, o których ludziom się nawet nie śniło. Musiał jednak sprawiać pozory normalności.
Chwycił lewe ramię granatowego plecaka, wyszedł z mieszkania i skręcił w kierunku budynku szkoły. Szedł powoli,miał jeszcze pół godziny do rozpoczęcia pierwszych zajęć. Minął kawiarnię Starbucks, gdzie zobaczył dobrze mu znajomą twarz.
To nie może być on... Nie tutaj...
Dokładniej przyjrzał się sylwetce mężczyzny. Szatyn rozmawiał właśnie z dziewczyną mającą mniej więcej 19 lat. Nastolatka uśmiechała się do niego, co chwilę zakładając kosmyki, wypadających z kucyka, włosów za ucho. Wszedł nie dowierzając do kawiarni i razu skierował się się do stolika, przy którym siedział szatyn.
- Hej, możesz nas na chwilkę zostawić samych? - Joseph zwrócił się do blondynki rozmawiającej z demonem. Dopiero teraz Chuck spojrzał na niego. W jego oczach na zmianę błyszczały niezadowolenie i zaskoczenie.
- Tak, jasne - wstała i powoli zaczęła zbierać swoje rzeczy. - I tak miałam właśnie wychodzić do szkoły. Jeszcze raz dziękuję, Chuck, za miłą rozmowę. Naprawdę poprawiłeś mi humor - dodała kierując się w stronę wyjścia z lokalu.
- Nie ma za co Kate - Chuck uśmiechnął się do dziewczyny. - Zawsze do usług.
Joseph zajął miejsce naprzeciw diabła. Przyjrzał się jego dobrze znanej postaci. Nie zauważył żadnej zmiany. Wyglądał tak samo jak sto lat temu. Ten sam obojętny wyraz twarzy i doskonale odznaczające się kości policzkowe, a także gniewne, szare oczy odnajdujące go w najgorszych koszmarach.
- Ciebie na serio nie da się zabić?- ropoczął Joseph. - myślałem, że ostatnio pozbyłem sie ciebie na dobre, a tu patrz niespodzianka: siedzisz tu i gawędzisz z człowiekiem. No kto by pomyślał?
- Joseph, kope lat. I jak, w końcu dali ci pod opiekę Wyzwolenniczkę, a ty zniżasz się jeszcze bardziej i chodzisz po ziemi? No nie ładnie, nie ładnie, a co jakby się jej teraz coś przez przypadek stało i to tylko dlatego, że postanowiłeś poudawać człowieka?
- Nie jestem już jej Stróżem, Chuck.
- No co ty nie powiesz? Na kilometr od ciebie śmierdzi człowieczeństwem. Stróże śmierdzą inaczej bardziej jak padlina, a ludzie jak surowe mięso, ale i tak ich krew jest najlepsza... No, ale ja tu gadu gadu, a może byś mi opowiedział co takiego się stało, że cię wywalili? Cóż, zawsze wiedziałem, że jesteś słaby, ale nie myślałem, że aż tak...
- Nie wylali mnie bo byłem słaby... Ale nie po to tu przyszedłem żeby ci się tłumaczyć. Co ty tu robisz? A może prościej: ilu ludzi już zabiłeś? - zapytał głosem przepełnionym szyderstwem.
- Chodzę po świecie ludzi już dość długo, co sam doskonale wiesz, a w tym tygodniu nie zabiłem jeszcze nikogo, choć muszę ci się przyznać, że mam straszną ochotę na krew Kate, cudowna z niej dziewczyna i obiecuję, nie dożyje rana. - Joseph spuścił głowę dokładnie myśląc nad sytuacją. Gdyby na prawdę chciał wypić jej krew zrobiłby to już dawno temu. Blondynka jest mu najwyraźniej do czegoś potrzebna...
- Dobra ja spadam Joseph, bo zaraz może zrobić się nieprzyjemnie... Jestem głodny, a ty mi w tym nie pomagasz...
______________________________________________________________________
* William Shakespeare
Na tym kończę dzisiejszy rozdział. Wiem, że długo nie dodawałam, ale nie miałam kompletnie czasu. Postaram się teraz nadrobić rozdziały i od razu mówię,że od teraz będą się one pojawiały nieregularnie :)
Przepraszam za błędy, które mogą się zdarzyć, ale połowę rozdziału pisałam na tablecie i komputer mógł nie wychwytać wszystkich błędów, ale jak na moje oko jest OK (czyli już pewnie w pierwszym zdaniu znajdziecie błąd XD no tak, ja i ortografia)
- Chodzę po świecie ludzi już dość długo, co sam doskonale wiesz, a w tym tygodniu nie zabiłem jeszcze nikogo, choć muszę ci się przyznać, że mam straszną ochotę na krew Kate, cudowna z niej dziewczyna i obiecuję, nie dożyje rana. - Joseph spuścił głowę dokładnie myśląc nad sytuacją. Gdyby na prawdę chciał wypić jej krew zrobiłby to już dawno temu. Blondynka jest mu najwyraźniej do czegoś potrzebna...
- Dobra ja spadam Joseph, bo zaraz może zrobić się nieprzyjemnie... Jestem głodny, a ty mi w tym nie pomagasz...
______________________________________________________________________
* William Shakespeare
Na tym kończę dzisiejszy rozdział. Wiem, że długo nie dodawałam, ale nie miałam kompletnie czasu. Postaram się teraz nadrobić rozdziały i od razu mówię,że od teraz będą się one pojawiały nieregularnie :)
Przepraszam za błędy, które mogą się zdarzyć, ale połowę rozdziału pisałam na tablecie i komputer mógł nie wychwytać wszystkich błędów, ale jak na moje oko jest OK (czyli już pewnie w pierwszym zdaniu znajdziecie błąd XD no tak, ja i ortografia)